poniedziałek, 20 lutego 2017

Rozdział XLIX

„Lost in the Darkness”                           UWAGA+16!!!



- Słyszeliście? Kirstein został zamordowany! No co ty! Kiedy? Czy to dlatego piekarnia jest zamknięta? Ale kto mógł coś takiego zrobić? Czy my w ogóle jesteśmy tutaj bezpieczni? - szepty mieszkańców dochodziły do moich uszu i powodowały narastającą falę niepewności oraz strachu przed konsekwencjami.
- Eren... - usłyszałem zmartwiony głos. Spojrzałem w ciemne jak dwa węgle oczęta, przepełnione żalem i współczuciem.
- Nic mi nie jest, Mikasa. Chodźmy - mruknąłem, po czym ruszyłem w kierunku domu. - Mamo! Wróciliśmy! - zawołałem, zamykając za sobą drzwi.
- Jestem w kuchni! - odkrzyknęła kobieta. Zdjęliśmy z Mikasą buty oraz kurtki, a następnie poszliśmy do pomieszczenia, w którym siedziała matka razem z tajemniczym mężczyzną. Był odwrócony do nas tyłem, więc mogłem zauważyć jedynie kruczoczarne, krótko ścięte włosy oraz ciemnogranatowy mundur policyjny. Po moim ciele przeszedł zimny dreszcz, a serce zaczęło bić mi jak szalone. To koniec... Przyszli po mnie... - myślałem nerwowo. - Dzieci, idźcie na górę. Zawołam was, kiedy...
- Pani Jaeger - przerwał jej spokojny, melodyjny głos należący do nieznajomego - Chciałbym porozmawiać z pani dziećmi, jeśli można. Oboje byli tamtego dnia poza domem, możliwe więc, że byli dosyć sprytni, by zauważyć coś niepokojącego - wyjaśnił, po czym wstał i zwrócił się w naszym kierunku. Moją uwagę od razu przykuły piękne, kobaltowe tęczówki. Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałem nikogo z tak niesamowitymi oczami... - nie mogłem oderwać od nich wzroku.
Otaczała go taka tajemnicza i ponura aura... Zupełnie inna od znanych mi ludzi. Miał w sobie coś... niezwykłego. Miałem cichą nadzieję, że nie zrobi nam krzywdy i będę mógł go lepiej poznać.
- T-To jest pan komendant Rivaille Ackerman - przedstawiła go szatynka. Czarnowłosy ukląkł przy nas, spoglądając to na mnie, to na Mikasę.
- Razem z moimi partnerami prowadzę śledztwo dotyczące morderstwa waszego sąsiada, pana Kirsteina - wyjaśnił - Nie mam zamiaru zabierać wam wiele czasu. Po prostu chcę się dowiedzieć, co się tutaj wydarzyło.
- Dlaczego? - zapytałem bez zastanowienia.
- Słucham? - zmarszczył lekko swoje brwi.
- Dlaczego chce pan dociec prawdy? Nikt inny tego wcześniej nie robił. Wszyscy mieli gdzieś leżące na ulicy trupy, dopóki nie zaczęły gnić...
- Eren! - syknęła na mnie zmieszana matka.
- ... kiedy komuś działa się krzywda, nikt nie próbował wyruszyć jej na ratunek...
- Synku! - kobieta dała mi kolejne ostrzeżenie.
- ... brakuje tutaj porządku jak nigdzie indziej. Nikt nie czuje się bezpiecznie i w najbliższej przyszłości to się nie zmieni. Więc na co pana starania? - zacząłem mierzyć się z nim wzrokiem.
- Jesteś bystrzejszy niż większość ludzi, jakich spotkałem... chłopcze - stwierdził z błyskiem w przenikliwych oczach.
- Jestem Eren. Eren Jaeger - przedstawiłem się dumnie.
- Dobrze, Eren. Powiem ci dlaczego tutaj jestem. Wyobraź sobie, że też wychowałem się w tym plugawym mieście i również nie miałem za grosz szczęścia. Dlatego, gdy byłem mniej więcej w twoim wieku poprzysiągłem sobie wraz z moimi przyjaciółmi, że jak odrobinę dorośniemy, zakończymy tę farsę raz na zawsze. Nie mamy zamiaru się opieprzać jak reszta ze straży. Chcemy pomóc, lecz sami nie zdołamy zrobić tego, co powinno zostać już od dawna zrobione - z niewiadomego powodu zacząłem mu wierzyć. Dobrze patrzyło mu z oczu, był młody i nie brakowało mu zapału. Pragnął zemsty za uczynione mu krzywdy. Tak samo jak ja...
- Jeśli mówi pan komendant prawdę...
- Proszę, mów mi Levi, partnerze - mężczyzna wyciągnął w moją stronę dłoń. Zaskoczył mnie tym. Partnerze... Jestem częścią jego planu. Mogę im pomóc! - uścisnąłem jego rękę i uśmiechnąłem się promiennie.
- Ja... Ja też nie mogę siedzieć bezczynnie i patrzeć na to, co dzieje się dookoła! Proszę pozwolić mi ze sobą iść, pracować, pomagać...!
- Jesteś pierwszą osobą jaka wyraża jakąkolwiek chęć działania. Masz dopiero osiem lat, a przewyższasz rozumem i honorem dorosłych ludzi... - skomentował z podziwem. - Dobrze więc. Działaj razem ze mną. Szpieguj dla mnie, mów mi o wszystkim, co twoje młode oczy wypatrzą w tłumie...
- Tak jest! - zasalutowałem. Czarnowłosy zamrugał kilkakrotnie, po czym kąciki jego ust lekko się uniosły. Poczułem z nim jakąś dziwną więź. Dopiero co go poznałem, a już potrafiłem mu w pełni zaufać. Może dlatego, że tylko on rozumiał, co czułem? Niesprawiedliwość, niegodziwość, nienawiść... Wszystkie te uczucia przytłaczały mnie i dusiły. Nie mogłem tego dłużej znieść. Widocznie on także... Ktoś taki nie mógł być jednym ze złych. Ktoś taki zasługiwał na miano prawdziwego bohatera.

***

Powoli uniosłem ciężkie powieki. Głowa mi pękała, a ciało było obolałe i bezwładne. Jednak w tamtym momencie nie to mnie najbardziej poruszyło. Levi... Ja naprawdę poznałem go wcześniej. O wiele wcześniej. To była jego pierwsza sprawa... Nasze pierwsze spotkanie. Choć miał dobre chęci, nie udało mu się zaprowadzić porządku. Kiedy z nim rozmawiałem podczas kolacji... opowiadał mi o tym. Zawiódł i postanowił wyjechać, żeby stać się silniejszym... Ale co było ze mną? Wydawało mi się, że mu na mnie w jakimś stopniu zależało... Miałem być jego oczami i uszami. Tak zacięcie razem współpracowaliśmy. A potem... Co było potem? Co się wydarzyło? Muszę się dowiedzieć...
- Och! Obudziłeś się? - uniosłem wzrok i zobaczyłem nieznajomego, chudego mężczyznę w czarnej, skórzanej kurtce i czarnej obroży z ćwiekami na szyi. Miał kolorowy irokez na głowie, tunele w uszach oraz piercing w brwi, nosie, dolnej wardze, policzkach... Na jego widok przeszedł mnie zimny dreszcz. Kolejny świr... - Ładnie to tak sobie ucinać drzemki w środku zabawy? Nie sądzę! - nagle chwycił za moje włosy i pociągnął za nie, by zmusić mnie abym usiadł. - A teraz powiedz, śniło ci się coś dobrego? Mam nadzieję, że pewne cyferki! Jest ich tylko dziesięć. Podaj je, a będziesz mógł dalej spać - uśmiechnął się szeroko, jakby szaleńczo.
- N-Nie znam ich. Nie pamiętam... - powiedziałem cicho.
- Buu! Zła odpowiedź! - zauważyłem, jak zza paska spodni wyjął sztylet. Ogarnęła mnie panika. - Chciałem połamać ci kości, ale szef już to sobie zarezerwował. Trzeba było być szybszym... - westchnął wyraźnie zawiedziony. - Pozostało mi głupie cięcie... Jak w salonie fryzjerskim! Wiesz, jak ostatnio byłem podciąć końcówki, to jedna kurwa prawie obcięła mi ucho! - zaczął się głośno śmiać - Myślałem, że zabiję szmatę! Na serio! Ale zapłaciła za swoje. A raczej jej debilna rodzinka... - parsknął, wymachując nożem przed moją twarzą - A ty masz jakąś rodzinę, mały?
- N-Nie - przełknąłem nerwowo ślinę, nie spuszczając wzroku z broni.
- Buu! Znowu zła odpowiedź! - przysunął mi chłodne ostrze do policzka. - Została jeszcze ta blondyneczka, co się bawiła w detektywa!
- A-Armin... - uświadomiłem sobie.
- No właśnie, to ta! Pamiętam ją jak dziś! - wymruczał i przejechał koniuszkiem języka po swoim ostrzu. - Pamiętam jak jęczała pode mną i rżała jak zarzynana świnia, kiedy ją biliśmy i na zmianę gwałciliśmy. To była dopiero zabawa!
- C-Co...? - zrobiłem wielkie oczy i rozdziawiłem w szoku usta.
- Nie zwierzał ci się, jak się świetnie zaciskał? Ha! To urodzona dupa do ruchania! Piszczał zupełnie jak dziewczyna! - ponownie się roześmiał - Powtarzał jak najęty: "Nie! Błagam! Zostawcie mnie! Mikasa! Eren! Nie! Eren! Eren! Ereeen~!" - oczami wyobraźni widziałem, jak posiniaczony, bezsilny blondyn leżał na ziemi, otoczony z każdej strony obcymi ludźmi, którzy się nad nim znęcali. Słyszałem każdy krzyk, wołanie, płacz, odgłosy bicia i szydercze śmiechy. Widziałem, jak po chuderlawym, drżącym ciele spływały coraz to kolejne słone łzy, które łączyły się wraz z krwią, wypływającą ze świeżych ran. Aż w pewnym momencie chłopak przestał się poruszać. Nie odezwał się słowem oraz ani drgnął... Mężczyźni z czasem stracili nim zainteresowanie i po prostu go porzucili, myśląc, że nie żył. Lecz on leżał tam nagi, zziębnięty i wykorzystany do granic możliwości. Zostało po nim jedynie ciało, które stało się pustą powłoką, wpatrującą się w nocne niebo. Nie próbował się ratować, bo dla niego nie było już żadnego ratunku. Zamknął się w sobie i... czekał na ulgę, śmierć...
- Niby swoje wycierpiał, ale moim zdaniem nawet mu się podobało! - zaśmiał się, a ja rzuciłem się w jego kierunku. Niestety zapomniałem o oplatających mnie łańcuchach... - Oho! Czyżbym nacisnął nie ten przycisk, co powinienem? Pewnie musi ci być przykro z jego powodu. Jednak ostatnio słyszałem, że nieźle sobie radził. Trafił do tej pieprzonej gnidy z policji, żył sobie w jego pałacyku, chodził do prywatnej budy... Żyć nie umierać!
- Zamknij się! - warknąłem, piorunując go wzrokiem.
- Jak to? Nie mam racji? - przekrzywił lekko głowę na bok.
- Nic nie rozumiesz! Nie wiesz jak to jest! To, co on przeżył...!
- A ty wiesz? - zapytał, mrużąc zielone, kocie oczy. - Pozostawiłeś swoich najlepszych przyjaciół na śmierć. Ta mała była z nami wiele pieprzonych tygodni. Trzymaliśmy ją tutaj tylko ze względu na ciebie! Chcieliśmy cię tutaj kurwa jakoś zwabić, a ty nigdy po nią nie przyjechałeś, jebany wymoczku! - z prędkością światła, mężczyzna przejechał ostrzem po moim policzku.
- Ach! - syknąłem z bólu, czując jak krew zaczęła spływać po mojej żuchwie i szyi.
- A teraz, kiedy już zdechła niczym bezpański pies, ratując ci dupsko... Nie sądzisz, że czas to zakończyć? A może lubisz jak wszyscy twoi bliscy umierają, co?
- Zamknij się wreszcie! - wrzasnąłem na skraju wytrzymania. - Jak mam się z tego cieszyć?! Gdybym pamiętał, że zabrałem wam jakiś szyfr, już dawno bym go wam oddał! Ale nie pamiętam... - po moich policzkach zaczęły spływać łzy - Niczego nie pamiętam. Nie mam cholernego pojęcia... - łkałem cicho.
- Kiepska sprawa, ale mało mnie to obchodzi - prychnął i podniósł się do góry. - Udało nam się ciebie złapać i przysięgam ci, że żywego cię nie oddamy - obiecał z płomieniami w szmaragdowych oczach. Chwilę później usłyszałem pukanie w metalowe drzwi. Spojrzałem na mojego oprawcę, który uśmiechnął się tajemniczo. - No cóż, mam nadzieję, że jesteś gotowy na następną atrakcję. Jest naprawdę dobra - zachichotał, po czym podszedł do drzwi, które otworzył na oścież. Do pomieszczenia wszedł zamaskowany mężczyzna z nieprzytomnym chłopakiem na rękach. - Postaw go przy tamtej ścianie i porządnie skuj - rozkazał, zapalając papierosa. Nieznajomy wykonał jego polecenie. Kiedy ponownie spojrzałem na nowego więźnia, pomyślałem, że znajdowałem się w najgorszym, możliwym koszmarze. Ujrzałem blondyna w białej, poszarpanej koszuli oraz czarnych, przetartych spodniach. Od czoła po policzek zauważyłem ciągnący się ślad zaschłej krwi...
- Ar-Armin...? - wyszeptałem oniemiały z przerażenia.



*****

Doberek~ (^-^)/


Moje feryjki się niestety skończyły, ale postanowiłam jeszcze dokończyć i wstawić Wam kolejny rozdzialik tościka, żebyście mieli co pochrupać :3

No to teraz jeszcze zakończenie i epilog... *ociera czoło z potu* Trzymajcie za mnie kciuki na studiach i w pisaniu~ :)

PS Spodobał Wam się kolejny, mroczny charakterek? ^-^


Joleen :*

piątek, 17 lutego 2017

Tu Sei la Mia Ispirazione

Opowiadanie yaoi - Ezio Auditore da Firenze x Leonardo da Vinci

UWAGA +18!!!






- Buongiorno, Leonardo! Mogę wejść? - do pomieszczenia wślizgnął się przez okno znajomy asasyn z naciągniętym, białym kapturem, spod którego artysta mógł dojrzeć cień zadziornego uśmiechu.
- Mio amico! - zawołał zdesperowany, po czym zerwał się na równe nogi i wpadł w silne ramiona przyjaciela.
- Co się stało? - zapytał, wpatrując się z zatroskaniem w błyszczące od łez, błękitne oczy, do których miał słabość.
- Moja wena! Moja muza...! - głośny szloch uciął jego niezrozumiałe wyjaśnienia.
- Co z nią nie tak?
- Odeszła! Nie ma jej! Od całych dwóch dni nie miałem pędzla w ręku! Czuję się umarłym! Bez wartości, sensu istnienia...!
- Spokojnie, na pewno niedługo wróci - zapewnił, kładąc dłonie na jego ramionach i odsuwając mężczyznę od siebie, by móc spojrzeć mu w twarz.
- Ale kiedy? Z czego będę się utrzymywał? Ten portret miał być na zamówienie! Poza tym, niedługo mam wystawę... To koniec! Jestem skończony! - spuścił głowę i zaczął cicho płakać.
- Musimy po prostu znaleźć ci coś, z czego będziesz mógł czerpać inspirację - próbował wesprzeć go na duchu.
-  Łatwo ci mówić! - warknął poirytowany.
- Jesteś zbyt zdenerwowany i zestresowany. Odpocznij, a o zmierzchu zabiorę cię ze sobą na miasto - przedstawił swój przebiegły plan. Potem wyjął chusteczkę z kieszeni i podał ją przyjacielowi.
- Ezio, czy ty w ogóle słuchałeś, co do ciebie mówiłem?! Muszę skończyć portret na jutro!
- Pokaż mi go - poprosił. Leonardo otarł mokre policzki i wskazał na sztalugę. Szatyn kiwnął głową i podszedł do niej, aby obejrzeć malunek. Przedstawiał on urodziwą niewiastę na ciemnym tle. Detale pięknej, kobiecej twarzy oraz wszelkie proporcje zostały zachowane, kolory idealnie dobrane... Co mogło pójść nie tak? - Leo, ten obraz jest...
- Beznadziejny, niedokończony, nudny? - dopowiedział, wydmuchując zaczerwieniony nos w chusteczkę.
- Wspaniały! Dlaczego uważasz inaczej? - odparł nieco zmieszany.
- Nie, nie, nie! Jest bez smaku, wyczucia, duszy...! Brakuje mu... dosłownie wszystkiego! - odrzekł kompletnie załamany.
- Pleciesz głupstwa, mi amico - westchnął, układając dłonie na biodrach.
- To z ciebie jest taki ślepy pochlebca! - wytknął mu.
- Co racja, to racja. Jestem zbyt przyzwyczajony do twojej sztuki. Dlatego widzę prace twojego autorstwa przez pryzmat ideału... - wyznał z nonszalanckim uśmiechem.
- Na-Naprawdę? - malarz spojrzał ukradkiem na skrytobójcę z lekkim rumieńcem na policzkach.
- Certo! Nie znam lepszego artysty od ciebie! Jesteś unikalny, znasz się na wielu dziedzinach i zawsze starasz się z całych sił, by zaspokoić upodobania innych. To dosyć rzadkie i cenne zalety, nieprawdaż?
- S-Skoro tak twierdzisz... - bąknął zawstydzony, rozmyślając nad sensem i prawdziwością tych wspaniałych oraz wspierających na duchu słów.
- Nie martw się. Nie zostawię cię z tym samego. Widzimy się wieczorem - oznajmił ze spokojem, po czym skierował się do otwartego okna. Chwilę później Leonardo z podziwem przypatrywał się jak Włoch zwinnie skakał po dachach budynków w nieznanym kierunku. Z ust uciekło mu westchnienie, a następnie zerknął z obrzydzeniem na swoje "pokraczne" dzieło. Czy uda mu się wskrzesić mój zapał i entuzjazm do sztuki? Per favore, Ezio...

***

- Leonardo? - o zmierzchu usłyszał ciche pukanie do drzwi. Mężczyzna poprawił swoją nową, jedwabną koszulę, wziął głęboki wdech i poszedł wpuścić nowo przybyłego gościa do środka. Jego oczom ukazał się prawdziwy, włoski ogier w bordowej (to zdecydowanie był jego kolor), eleganckiej tunice z rozpiętymi, pierwszymi guzikami i czarnej kamizelce. Natomiast nieco za długie, kasztanowe włosy, zebrane w kitkę, zostały związane czerwoną wstążką. Tak dawno nie widział przyjaciela bez swojego odzienia asasyna, że w pierwszej chwili go nie poznał. Dopiero gdy spojrzał w czarujące, migdałowe oczy oraz zauważył niewielką bliznę rozciągającą się po uśmiechniętych, niezwykle kuszących wargach w głowie zaświtało mu boskie imię- Ezio. Mamma mia! Czemu zawsze zapominam, że ten bastardo jest taki atrakcyjny? - Wszystko gra, mio amico?
- Si... si! - odchrząknął i z nerwów zaczął poprawiać swój beret.
- Zabrałeś ze sobą wszystko? Możemy ruszać? - upewnił się.
- Oczywiście - uśmiechnął się lekko, wracając do niego nieśmiałym wzrokiem.
- W takim razie chodźmy, nie chcę spóźnić się na występ.
- Występ? - powtórzył zdziwiony i zaciekawiony tym, co młody Auditore dla niego przygotował. Ezio uniósł dłoń i przyłożył swój palec wskazujący do ust malarza.
- Przygotowałem dla nas wieczór pełen rozrywek, które powinny pomóc ci się skupić na dziele. Spróbuj się trochę rozluźnić i o nic nie pytaj - Leonardo kiwnął twierdząco głową w odpowiedzi, a na jego twarzy znów zawitał zdradziecki rumieniec. - Al bacio! Ruszajmy więc!
Po jakimś czasie mężczyźni trafili do opery, gdzie zabójca wybrał najlepsze miejsca, na balkonie.
- Nie mogę nawet spytać, jakim cudem udało ci się dostać te miejsca? - odezwał się z westchnieniem.
- Od pewnego... przyjaciela. Nie mógł dzisiaj przyjść i oddał mi bilety - wymyślił na szybko jakąś historyjkę.
- Kłamczuch - niebieskooki parsknął śmiechem. Kiedy światła zostały przyciemnione, asasyn "przez przypadek" musnął spoczywającą na oparciu krzesła dłoń artysty, powodując dziwne mrowienie na jego skórze.
- Wybacz - mruknął speszony.
- Nie szkodzi - odrzekł z uśmiechem. Przez resztę występu zachowywali milczenie, podziwiając utalentowanych śpiewaków. W pewnym momencie Leonardo przymknął powieki i spróbował powrócić myślami do czekającego na niego w domu płótna. Co mógłbym dodać w tym obrazie? Czego mu brakuje? Dlaczego jest taki nieudany? - rozmyślał zacięcie.
- Leo? - kiedy otworzył oczy, zauważył, że twarz towarzysza była zaledwie kilka centymetrów od jego. Puls mu niespodziewanie przyspieszył, a na twarzy pojawił się szkarłatny rumieniec.
- C-Co takiego?
- Już koniec - oznajmił ze spokojem. Da Vinci spojrzał na tłum wychodzących ludzi i zamrugał kilkakrotnie. - I jak? Myślisz, że udało ci się znaleźć natchnienie?
- Niestety... Starałem się, naprawdę, ale...
- Mio amico, to dopiero początek wieczoru! Jednak zanim to nastąpi, może skoczylibyśmy coś zjeść? Zakładam, że od rana niczego nie tknąłeś, a jak można szukać weny z pustym żołądkiem?
- Masz całkowitą rację - obdarzył go ciepłym uśmiechem. Następnie brunet zaprowadził artystę do jego ulubionej restauracji, gdzie można było podziwiać niezwykłe widoki miasta oraz jednocześnie delektować się smacznym jedzeniem. Usiedli przy stoliku, na którym stały zapalone świece i rozsypane płatki róż. Później kelner przyjął ich zamówienia i przyniósł im kieliszki pełne słodkiego, czerwonego wina.


- Twoje zdrowie, Leonardo - wzniósł w pewnym momencie toast.
- Nasze, przyjacielu - uśmiechnął się i upił łyk trunku.
- Więc? Jak podobała ci się opera?
- Było wspaniale! Zawsze marzyłem, aby zasiąść na balkonie! Wszystko wydawało się takie... magiczne.
- Cieszę się, że tak uważasz - odparł.
- Więc, Ezio... Wszystko u ciebie w porządku? Jak sytuacja w domu? - zagaił.
- W jak najlepszym. Musisz kiedyś odwiedzić nas w willi. Matka byłaby zachwycona. Na marginesie mówiąc, przydałby nam się także jakiś obraz albo dwa. W salonie i sypialni mamy dosłownie nagie ściany.
- Naprawdę? W takim razie co mam namalować?
- Cokolwiek sprawi ci przyjemność.
- Przestań pleść głupstwa...
- To może portret?
- Czyj? Twojej rodziny?
- Mam już nasz rodzinny portret. Bardziej chodziło mi, abyś namalował... mnie?
- Cie-Ciebie?! - prawie się zakrztusił na myśl o pozującym dla niego młodzieńcu. Uspokój się, Leonardo! To tylko niewinna propozycja! Dlaczego od razu wyobrażasz sobie najgorsze i najbardziej zbereźne scenariusze? - myślał chaotycznie.
- Coś nie tak? Myślałem, że jesteś w stanie namalować wszystko...
- T-To nie tak, że nie potrafię, tylko... - Nie mogę wybić sobie z głowy sceny, gdy maluję Ezio kompletnie nagiego... Co mi odbija?! Chociaż z drugiej strony to dopiero byłoby arcydzieło! Nie, nie, nie! Ogarnij się!
- Leonardo...
- Oto pańskie zamówienie - dzięki Bogu, kelner pojawił się jak z nieba, aby podać im posiłek i uratować malarza z tej żenującej sytuacji.
Po kolacji Ezio zaprosił mężczyznę na spacer, który zakończył się niedaleko portu.
- Chyba żartujesz! - skomentował artysta, kiedy brunet wszedł ostrożnie na gondolę i pojął wiosło w dłoń.
- To kluczowa część programu! - odparł z szerokim uśmiechem.
- Ezio, jeśli...
- Nic nam się nie stanie. Zaufaj mi i wchodź - wyciągając ku niemu swoją rękę. Niebieskooki przełknął ślinę i po chwili podał mu dłoń. Asasyn lekko ścisnął jego szczupłe palce i poprowadził do siebie. Następnie usadził towarzysza na miejsce, odbił od brzegu i zaczął sterować łódką. Leonardo wsłuchiwał się w odgłosy tętniącego życiem miasta, czuł muskanie chłodnego wiatru na rozpromienionej twarzy, wdychał zapach świeżego powietrza, wpatrywał się w połyskującą od światła pełni księżyca oraz migoczących gwiazd wody. Coś ścisnęło się w jego piersi. Możliwe, że był to przebłysk natchnienia. Kiedy odwrócił się w stronę Ezio, by mu opowiedzieć o cudownej nowinie, zamarł. Szatyn cały czas wpatrywał się w mężczyznę z tajemniczym błyskiem w czekoladowych oczach, które roztopiły miękkie serce artysty. Nie potrafił oderwać od niego wzroku, zaparło mu dech w piersiach, czas jakby stanął w miejscu... Po raz pierwszy od wielu lat, czuł się jak niesforny nastolatek, bujający w obłokach, odurzony miłością. Pragnął pozostać w tej magicznej chwili już na zawsze... Niestety właśnie wtedy musieli dopłynąć na miejsce. Malarz pierwszy spuścił wzrok i potarł dłonią zaczerwieniony policzek. O czym ja marzę? To przecież Ezio Auditore da Firenze! Nigdy nie chciałby być z kimś takim jak ja... Chociaż jego wyraz twarzy... Co on oznaczał? - rozmyślał, wychodząc z asasynem z gondoli.
- Leo-! Uważaj! - szatyn w ostatnim momencie złapał błękitnookiego w swoje ramiona, aby ten nie wpadł do wody. - W porządku? - zapytał, wciąż trzymając go w pewnym uścisku. Leonardo odsunął się i uciekł wzrokiem w bok.
- T-Tak, wybacz, ja... - Ezio niespodziewanie złapał za jego przedramiona i zbliżył przyjaciela do siebie, by móc połączyć ich usta w pocałunku. Malarz zrobił wielkie oczy, do końca nie wierząc, co miało w tamtej chwili miejsce. Jednak brunet nie dał mu dojść do słowa, tylko oplótł jego drżące ciało rękoma i wpił się w miękkie wargi z cichym, błogim westchnieniem. Artysta przymknął powieki, wczepił palce w materiał koszuli skrytobójcy i pozwolił mu na to, by wsunął ciepły język do wnętrza jego ust. Nogi się prawie pod nim ugięły, a serce wyrwało z piersi. Żaden nie chciał przerwać pieszczoty, która stawała się coraz bardziej uzależniająca. W pewnym momencie oboje musieli zaczerpnąć powietrza...
- Ezio... - wyszeptał zdyszany, nie odsuwając się ani na krok.
- Per favore, Leonardo - wymruczał, muskając ustami jego gorący policzek. - Nie mogłem się powstrzymać.
- T-To nie powinno mieć miejsca. Jestem od ciebie straszy i... obaj jesteśmy facetami...
- To nie zmienia moich uczuć do ciebie - odparł, przyciągając dłonie do swoich warg. - Nie chcę nikogo innego.
- Ezio... Jesteś pewien?
- Ten cały pomysł, dzisiejszy wieczór... Wiesz jak długo planowałem cię zaprosić i wyznać, co do ciebie czuję?
- Więc... to był tylko pretekst?
- Jestem asasynem, a nam nie można do końca ufać - odparł z uśmiechem. - Jesteś zły?
- Byłbym zły... gdybym nie czuł do ciebie tego samego - brunet spojrzał na niego zszokowany.
- Żartujesz, prawda?
- Myślisz, że żartowałbym w sprawie własnych uczuć?
- Mio Dio... - rzekł i zbliżył się, by ponownie go pocałować. Tym razem jednak został zatrzymany. - Nie chcę tego robić przy wszystkich, chodź ze mną na górę - poprosił, biorąc brązowookiego za rękę.
- Leo - Ezio chwycił za jego nadgarstek i sprawił, by mężczyzna na niego spojrzał. - Ostrzegam cię, że jeśli tam pójdę, nie będę w stanie się powstrzymać - powiedział gardłowo, wywołując u towarzysza dreszcze.
- O nic więcej nie proszę - odrzekł z zalotnym uśmiechem.
Dotarcie do mieszkania Leonardo zajęło im wieki, a zarazem jedną, krótką chwilę. Już podczas wspinaczki po schodach starej kamienicy, trudno było im oderwać usta od siebie nawzajem. Kiedy w końcu znaleźli się na miejscu, Ezio popchnął kochanka na drzwi, które zamknęły się z głośnym trzaskiem oraz wsunął kolano między jego drżące nogi. Następnie zaczął obcałowywać wrażliwą szyję, jednocześnie pozbywając się wadzącego im ubrania.
- E-Ezio! - jęknął głośno, gdy szatyn zamknął swoje kuszące wargi na jego lewym sutku. Jednak na tym nie zaprzestał swoich dalszych poczynań. Dryfował zręcznym językiem po klatce piersiowej, dopóki nie klęknął przed nim i szybkim, zdecydowanym ruchem nie zdjął mu bielizny.
- Mogę? - spojrzał mu w oczy z palącym pragnieniem. Da Vinci nie potrafił wykrztusić choćby słowa, dlatego w odpowiedzi kiwnął twierdząco głową. Z czasem poczuł na sobie gorący język i sprawne palce, rozszerzające jego wejście. Nie zajęło mu wiele czasu, by z krzykiem imienia ukochanego dojść w jego ustach i bezwładnie osunąć się na podłogę. - To jeszcze nie koniec - usłyszał rozbawiony pomruk. Kiedy ponownie uchylił powieki ujrzał jak młodzieniec zdejmował przez głowę swoją kamizelkę razem z koszulą. Jego oczom ukazał się umięśniony, opalony tors z niewielkimi bliznami. Pochłaniał wzrokiem każde miejsce, podziwiając muskulaturę ciała zabójcy. Nagle Ezio wziął mężczyznę na ręce i zaniósł do łóżka, gdzie umiejscowił się między jego ochoczo rozstawionymi nogami. - Jesteś taki piękny... - wyszeptał pomiędzy pocałunkami.
- Proszę, nie karz mi dłużej czekać... - prosił, wsuwając palce w jego miękkie włosy i spoglądając błagalnie w migdałowe oczy.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem - odrzekł z uśmiechem, po czym pozbył się resztek ubrania i wszedł w niego z cichym stęknięciem. Leonardo wczepił palce w pościel i wygiął się w łuk, by być jeszcze bliżej kochanka. Auditore pochwycił jego biodra i zaczął poruszać się w równomiernym tempie.
- Ezio... Więcej... - jęknął, patrząc w zamglone z pożądania, orzechowe tęczówki.
- Nie chcę, żeby stała ci się krzywda - wyznał, przygryzając dolną wargę.
- Wiem, że... się powstrzymujesz... Nie... rób tego... Proszę...!
- Leo-! - warknął, po czym przyspieszył swoje ruchy, na co artysta za każdym razem lekko unosił swoje biodra, by wyjść na spotkanie jego pchnięcia.
- Ezio... Och, Ezio...! - wołał, czując zbliżającą się, kolejną dawkę spełnienia.
- Mio Dio... Mio amore...! - szatyn złączył ich usta, po czym doszedł w jego wnętrzu i opadł na wilgotne od potu, rozgrzane ciało mężczyzny. Następnie przytulił go do siebie i zaczął składać motyle pocałunki na zapłakanej twarzy. - Ti amo da impazzire...
- Ti amo... assai - odpowiedział mu z uśmiechem, po czym odpłynął do świata snów.

***

Gdy Ezio się obudził, zauważył, że brakowało mu przyjemnego ciepła i gładkiej, nagiej skóry pod palcami. Przetarł znużone oczy i rozejrzał się po sypialni.
- Leonardo?! - zawołał, wstając niechętnie z łóżka i owijając się pogniecionym prześcieradłem.
- Tutaj jestem! - usłyszał znajomy głos dochodząc z salonu. Asasyn otworzył drzwi i ujrzał jak niedaleko okna, przy sztaludze stał już ubrany Leonardo ze skupioną miną i pędzlem w dłoni. Czyżby wróciła mu wena?
- Leo... co robisz?
- Cii! Zaraz skończę, możesz w tym czasie zjeść śniadanie, wszystko masz przygotowane w kuchni - poinstruował, nie odrywając wzroku od płótna. Auditore uśmiechnął się pod nosem, zabrał talerz z jedzeniem oraz szklankę świeżego soku pomarańczowego i zwrócił się w kierunku niedużego, okrągłego stolika z marmuru, który znajdował się na balkonie. Usiadł przy nim na krześle i zaczął jeść, przy okazji zażywając dawkę promieni słonecznych. Nie mógłby czuć się bardziej szczęśliwy, choć brakowało mu towarzystwa jego nadwrażliwego, przystojnego i ulubionego artysty... Westchnął cicho i spojrzał na bezchmurne niebo, po którym szybowały dwa orły. Mam nadzieję, że z nami też tak będzie. Dwa wolne ptaki, których ścieżki już zawsze będą się krzyżowały...
- Ezio! Ezio! Skończyłem! - nagle jego rozmyślania przerwało wołanie podekscytowanego Leonardo.
- Już idę - odparł i wstał. Kiedy znalazł się przy rozanielonym kochanku, najpierw objął go i złożył delikatny pocałunek na miękkim policzku i uśmiechniętych ustach. - Tęskniłem za tobą... - wymruczał, wdychając zapach jego włosów.
- Wybacz, mi amore. Nad ranem dopadła mnie wena. To było jak dar z niebios! Trzasnął we mnie twórczy piorun i...!
- Jestem z tego rad, naprawdę. Jednak nie lubię, gdy brakuje cię przy mnie. Zwłaszcza po takiej "owocnej" nocy - puścił do niego oczko, na co da Vinci zareagował gorącym rumieńcem na policzkach.
- Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy - odrzekł poważnie, po czym pocałował bruneta.
- Tak lepiej. To co? Pokażesz mi to arcydzieło?
- Przygotuj się! Oniemiejesz z zachwytu! - oznajmił, zdejmując płachtę, okrywającą obraz. Oczom Ezio ukazał się ten sam malunek co zeszłego dnia, lecz był nieco... zmieniony. Otóż namalowana kobieta trzymała w dłoniach...
- Co to jest?
- Jak to "co"? To przecież gronostaj!
- Wiem, ale... dlaczego?
- Ach, Ezio! Ty nic nie rozumiesz! - zaśmiał się Leonardo. - To było to, czego brakowało temu obrazowi! Alegoria, Ezio! Rozumiesz? Ukryta symbolika i prawda, której naukowcy będą latami próbowali dociec! - wyjaśnił z błyszczącymi z ekscytacji ślepiami. Dla mnie to po prostu jakiś dorysowany, brzydki szczur... Sama kobieta byłaby o wiele bardziej efektowna. No może gdyby została namalowana zupełnie naga, albo w objęciach jakiegoś mężczyzny... - Ezio postanowił pozostawić swoją opinię dla siebie.
- Masz całkowitą rację. Jest idealmente! - dodał ze sztucznym uśmiechem, który artysta najwyraźniej kupił.
- Ale to nie wszystko! Miałem tak wielki przypływ inspiracji, że namalowałem jeszcze jeden! - dodał uradowany, sięgając po kolejne płótno, które leżało na podłodze, oparte o ścianę.
- Leo... czy to...? - mężczyzna nie mógł wyjść z podziwu, przyglądając się swojemu własnemu portretowi. Oczywiście nie nadawał się on, aby powiesić go w willi, ponieważ nie wydawało się zbyt stosownym, żeby bliscy czy inni goście oglądali jego nagie, spoczywające na łożu oblicze...
- Myślałem nad tym, co mi wcześniej proponowałeś i w akcie podziękowania za wczoraj, stworzyłem go dla ciebie. Nazwałem go "Tu sei la mia ispirazione" - wyjaśnił lekko zawstydzony.
- A nie "Ezio Auditore, superlativo amante"? - spytał z lubieżnym uśmiechem.
- Bene - odparł, sięgając do jego ust swoimi. - Ti amo, mio superlativo amante.
- Ti amo, amore mio - wyszeptał, odwzajemniając jego namiętny pocałunek.



*****

Wesołych, spóźnionych Walentynek! XD


Nie wstawiłam szota wcześniej, ponieważ nie chciałam, żeby wyszedł, jak to mówił Takuś, na pół gwizdka ;D A tak jest całkiem ciekawy i długi ^^

Przy okazji chciałam też pozdrowić Chibi-chan, która jakiś czas temu pisała do mnie mail'e odnośnie opowiadań z AC ^-^ Naprawdę się zdziwiłam i jednocześnie ucieszyłam, że był to jej pierwszy ship yaoi :D Mam nadzieję, że one-shot Ci się spodobał ;)

A teraz jeszcze małe słówko co do Losta-tosta. Otóż możliwe jest, iż pojawi się jeszcze jeden dodatkowy rozdział, z tego względu, że wspomnienia Erenka trochę zajmują, a nie chcę robić rozdziału na nie wiadomo ile stron :-/ Także przygotujcie się na trzy rozdziały, a nie dwa... ;-;


Joleen :*

poniedziałek, 13 lutego 2017

Rozdział XLVIII

„Lost in the Darkness”                           UWAGA+16!!!



- Tato, naprawdę musisz dzisiaj pracować? Przecież jest sobota... - zapytałem, przyglądając się, jak ojciec poprawiał wyjściowy płaszcz.
- Eren? Nie śpisz? - zdziwiony mężczyzna w okularach odwrócił się w moim kierunku. Nie nastał jeszcze świt, a on jak co dzień, po cichu, by nas nie zbudzić, szykował się do pracy. Laboratorium, w którym pracował znajdowało się poza miastem, dlatego musiał wstawać bardzo wcześnie. Zwłaszcza zimą, gdy w miasteczku nikt nie odgarniał zasp śniegu na drogach.
- Tyle czasu poświęcasz na te badania... Kiedy wreszcie skończycie? - ciemnowłosy westchnął, a po chwili podszedł do mnie, przykucnął i położył mi dłonie na ramionach.
- Muszę pracować, Eren. Jak myślisz, kto zapłaci za rachunki i jedzenie? Nie mogę pozwalać, żeby mamusia zapracowała się na śmierć. Sam widzisz w jakim jest stanie... Dlatego musisz być grzecznym chłopcem i jej pomagać, jasne? - powiedział, przeczesując palcami moje potargane od snu włosy. Zbliżyłem się do niego i niespodziewanie objąłem Grishę.
- Za mało czasu z nami spędzasz. Prawie wcale nie ma cię w domu... - poskarżyłem się, przytulając niebieskookiego mocniej.
- Wiem. Wybacz mi, synku. Mam teraz masę pracy, ale jak już skończę, zabiorę was wszystkich na super wycieczkę - obiecał, głaszcząc mnie po plecach.
- Naprawdę?! - pisnąłem podekscytowany, po czym odsunąłem się, by móc spojrzeć mu w oczy.
- Zanim wrócę, zastanówcie się z Mikasą, gdzie chcielibyście pojechać, dobrze? - zaproponował z uśmiechem.
- A Armin też będzie mógł z nami pojechać? - zrobiłem błagalną minę.
- Jeśli jego dziadek się zgodzi, to nie widzę przeszkód - ponownie rzuciłem mu się na szyję, a on odwzajemnił mój uścisk. Po pewnym czasie niechętnie go puściłem. - To będzie nasz sekret. Na razie nie mów o tym mamusi, dobrze? - w odpowiedzi pokiwałem twierdząco głową z szerokim uśmiechem na twarzy.
- Eren...? - nagle usłyszałem cichy głos w oddali. Odwróciłem się i ujrzałem małą dziewczynkę w jasnoróżowej piżamie oraz hebanowych włosach związanych w warkocz, która nieśmiało wyglądała zza drzwi od naszej wspólnej sypialni.
- Ty też, Mikasa? - pokręcił głową Jaeger.
- J-Ja tylko... Zauważyłam, że nie było Erena w łóżku i-i...
- Dziękuję, że tak nad nim czuwasz - posłał jej ciepły uśmiech, na co spuściła głowę i lekko się zarumieniła. - Muszę już iść. Inaczej spóźnię się do pracy. Bądźcie grzeczni, dzieciaki - ojciec pogłaskał mnie po głowie i podniósł się. Kiedy opuścił mieszkanie, posłusznie wróciłem z Mikasą do łóżek.
Po paru godzinach obudziłem się ponownie i wpadłem w codzienną rutynę. Śniadanie, sprzątanie, pomoc mamie, zakupy... no i oczywiście wypełnianie wszelakich poleceń i zachcianek matki.
- Kupicie pieczywo na kolację i pójdziecie do szewca po moje buty. Niestety skończyło się też drewno... Mikasa, ty pójdziesz do piekarni, a Eren skoczy po drewno - postanowiła Carla, owijając szalik wokół szyi.
- Ale mamo! W piekarni są Kirsteini! Co jeśli coś jej zrobią?! - oburzyłem się.
- Co ty wygadujesz za głupoty? - spojrzała na mnie surowo. Pod jej dużymi, orzechowymi oczami były widoczne brzydkie i szare cienie. Ostatnimi dniami mama nie czuła się najlepiej, co bardzo nas wszystkich martwiło. Gdyby nagle zniknęła... Kto by się nami zajął? Razem z Mikasą mieliśmy tylko rodziców, Armina i jego dziadka, który był niedołężny. Lecz byliśmy jeszcze dziećmi. Nie traktowaliśmy rodziców z należytym im szacunkiem. Nie poznaliśmy gorzkiego smaku dorosłości. Zwłaszcza ja...
- Nie puszczę jej tam samej! - postawiłem się.
- Po prostu chcesz wymigać się od roboty! Już ja cię dobrze znany, ty mały nygusie! - stwierdziła, kręcąc głową.
- Nieprawda! Ja tylko-!
- Dobrze, Eren. Niech Mikasa weźmie ze sobą Armina - skapitulowała z westchnieniem, zakładając płaszcz.
- Ale Armin jej w żaden sposób nie obroni...! - wytknąłem.
- Dosyć tego! Zrobisz tak, jak ci karzę. Koniec gadania! - zakończyła ostrym akcentem naszą kłótnię. Mierzyliśmy się przez dłuższą chwilę wzrokiem, po czym zarzuciłem na siebie kurtkę i wybiegłem z domu.
- Eren! - zawołała za mną Mikasa, lecz się nie zatrzymałem. Postanowiłem jak najszybciej pójść po to pieprzone drewno i iść razem z dziewczyną.
Jakiś czas później szedłem żwawym krokiem przez wioskę, dźwigając ciężkie drewno z kwaśną miną.
- Eren, tutaj jesteś! Pomóc ci? - nagle, nie wiadomo skąd pojawił się przy mnie chłopak o złotych włosach i błękitnych oczach.
- Co ty tutaj do cholery robisz?! Miałeś iść z Mikasą do piekarni! - warknąłem, wpatrując się w niego zszokowany.
- Co? O czym ty mówisz? - zdziwił się, marszcząc jasne brwi.
- Mikasa u ciebie nie była? Nie prosiła, żebyś poszedł z nią do Kirsteinów? - nie mogłem w to uwierzyć. Chyba nie była aż tak głupia, żeby...
- Eren, przed chwilą byłem u was w domu. Nikogo tam nie zastałem - kawałki drewna wypadły z moich rąk i z hukiem obiły się i sturlały po kamiennej drodze. Ile czasu minęło, od kiedy Mikasa wyszła? Czy możliwe, że było już za późno? Nie mogłem ryzykować.
Pochwyciłem Armina za nadgarstek i zerwałem się biegiem w stronę naszego domu.
- E-Eren! Co ty wyprawiasz?! - zawołał zdezorientowany blondyn.
- Mikasa jest u Kirsteinów! Co, jeśli ten typ coś jej zrobi?! - odkrzyknąłem, przyspieszając. Kiedy znaleźliśmy się w domu, otworzyłem drzwi dodatkowym kluczem i pobiegłem na piętro do gabinetu ojca. Pod łóżkiem trzymał specjalny kufer zamykany na klucz, który był schowany w pierwszej szufladzie komody. Otworzyłem go i wyjąłem niewielki rewolwer, który schowałem za pasek spodni. Następnie pobiegłem do wyjścia, ciągnąc za sobą przyjaciela. Wkrótce potem stanęliśmy pod piekarnią. Na jej drzwiach widniała kartka "zamknięte".
- Dlaczego zamknęli, skoro jest dopiero początek dnia? - rozmyślał na głos Arlet. Bezzwłocznie nacisnąłem na klamkę. Jak się spodziewałem, drzwi były zamknięte.
- Szlag! - przekląłem i zacząłem wędrować dookoła domu, dopóki nie odnalazłem uchylonego okna. Niestety nie mogłem sam go dosięgnąć. - Pomóż mi, Armin. Musisz mnie podsadzić.
- A jeśli jej tam nie ma? Ten facet jest psychiczny! Co jeżeli zrobi ci krzywdę? - przeraził się - Powinniśmy wezwać pomoc...
- Armin, błagam cię! Nikt nie dotrze tutaj na czas! Liczysz na ludzi ze straży? Od rana tylko piją i grają w karty! W niczym nam nie pomogą! Jak zresztą zawsze - oznajmiłem kpiąco. Błękitnooki przyglądał mi się przez chwilę, po czym westchnął, ustawił się pod ścianą i dał mi znak, że mogę wchodzić. Szybko udało mi się pokonać przeszkodę i stanąłem w niewielkiej kuchni. Zanim zdążyłem się dobrze rozejrzeć, usłyszałem niepokojący trzask. Są na piętrze... - pomyślałem, wyciągając broń i chowając ją do kieszeni kurtki, by była w pogotowiu. Następnie skradłem się na schody, starając się przy tym, aby nie spowodować żadnego, demaskującego mnie skrzypienia. Gdy znalazłem się na górze, zauważyłem uchylone drzwi, z których przedostawała się łuna palącego się, żółtego światła. Ostrożnie zbliżyłem się do nich, oparłem o ścianę i zerknąłem do środka. Właściciel piekarni stał nad związaną i zakneblowaną Mikasą z nożem w ręku. W jego oczach widać było czyste szaleństwo, a na twarzy widniał szeroki uśmiech. Nie traciłem ani chwili dłużej. Wziąłem głęboki wdech i wszedłem do pomieszczenia, celując w mężczyznę.
- Zostaw ją! - krzyknąłem. Wzrok piekarza oraz ciemnowłosej padły na moją osobę.
- No, no... Czy to nie młody Jaeger? A skąd masz tą broń, chłopcze? - odezwał się swoim niskim barytonem.
- Nie twój zasrany interes! Puść Mikasę wolno, a nikomu nie stanie się krzywda! - zagroziłem, zerkając co jakiś czas na przerażoną dziewczynę.
- Nie masz pojęcia, jak długo czekałem na taką zdobycz! Spójrz! To półkrwi Azjatka! Zawsze chciałem taką posiąść... - oblizał swoje spierzchnięte wargi.
- Tknij ją choćby palcem, a zasadzę ci kulkę w łeb! - warknąłem, odbezpieczając rewolwer i celując w jego głowę.
- Chyba nie myślisz, że boję się jakiegoś ośmiolatka, wymachującym bronią na prawo i lewo! - zaśmiał się - Trzęsiesz się jak liść na wietrze! - przełknąłem ślinę i zerknąłem na moje drżące dłonie. Czułem jak zimny pot spływał mi po plecach. Miał całkowitą rację. Nigdy nie śniłem, że dojdzie do takiej sytuacji. Nie chciałem nikogo zabijać. Wiedziałem, że to było złe. Powinienem oddać go w ręce służb, ale nikogo takiego nie było! Więc co mogłem począć? Pozwolić mu ją skrzywdzić? Odejść i udawać, że niczego podobnego nie widziałem? Nie. Nie tak postępują ludzie honoru. Oni niczego się nie boją. Stają w obronie słabszych i... wymierzają sprawiedliwość.
- Proszę, puść ją wolno - wysyczałem przez zęby. To twoja ostatnia szansa, śmieciu. Wybieraj.
- Ani mi się śni, chłoptasiu! - prychnął i niespodziewanie rzucił się na mnie. Nagle wszystko stało się takie wyraźne... Rozwarte w przerażeniu, ciemne oczy Mikasy oraz jej krzyk, zniwelowany przez białą chustkę zawiązaną na ustach, błysk unoszącego się w moim kierunku ostrza oraz natychmiastowy, głośny strzał, który przeszedł przez ciało napastnika. Właściciel piekarni zawył z bólu i bezwładnie opadł z hukiem na podłogę. Ja natomiast, zupełnie oniemiały, wpatrywałem się przez chwilę w zabitego mężczyznę. Mała kałuża ciemnoczerwonej krwi na podłodze zaczęła się powiększać i powiększać... Zabiłem. Zabiłem go... Zabiłem człowieka - powtarzałem w myślach.
- E... ren...! - z transu wybił mnie cichy głos. Spojrzałem na będącą w szoku siostrę. Bezzwłocznie ruszyłem jej na ratunek. - Eren... - sama nie wiedziała, co mi powiedzieć, gdy ją uwolniłem.
- Chodź, musimy stąd uciekać. Inaczej dorwą nas gliny - złapałem ją za rękę i wyprowadziłem z mieszkania na zewnątrz, gdzie czekał na nas Armin, otoczony wirującymi na chłodnym wietrze płatkami śniegu...

***

- Wstawaj, gówniarzu! - ktoś wylał mi na głowę wiadro zimnej wody. Zachłysnąłem się i zacząłem kaszleć. Nagle ta sama osoba złapała za moje ramię i podciągnęła mnie do góry, abym usiadł prosto. Zamrugałem kilkakrotnie i przyjrzałem się otoczeniu. Byłem w jakiejś małej i ciemnej piwnicy. Z sufitu zwisała okurzała, miętowa lampa z migającą, przepaloną żarówką, a tuż pod nią, w centrum pokoju znajdował się niewielki, kwadratowy stół z dostawionymi do niego dwoma plastikowymi krzesłami. Panował tam straszny chłód i obrzydliwa wilgoć. Było mi niedobrze od samego patrzenia. - Wstawaj, gnojku. Zaraz przyjedzie szef - warknął łysy osiłek z ciemnym wąsem i tatuażach na twarzy, który wcześniej mnie obudził. Spuściłem wzrok i zauważyłem, że miałem nadgarstki skute kajdankami, a nogi przykute łańcuchami do ściany. Nie, to nie może być... - poczułem nagły przypływ strachu. - Wstawaj! - mężczyzna uderzył mnie w twarz, powodując, że osunąłem się na bok. Do oczu napłynęły mi łzy. Czyżbym znowu miał przeżyć to piekło? Trafiłem do punktu wyjścia? Sprzedadzą mnie? A może jeszcze gorzej... - Jebany szczyl - moje rozmyślania przerwał nieznajomy, który siłą postawił mnie na równe nogi i posadził na krześle przy stole. Pociągnąłem nosem i przygryzłem dolną wargę, aby powstrzymać się od wybuchu łez i histerii. Tak cholernie się bałem...
W pewnym momencie usłyszałem zbliżające się kroki dwóch lub trzech osób. Potem ktoś dwa razy zapukał w metalowe drzwi. Mój kat podszedł do nich i uchylił drzwi.
- Szefie... - powiedział i pochylił się z szacunkiem. Uniosłem wzrok i zobaczyłem jak do pomieszczenia wkracza dwóch ciemnoskórych mężczyzn w garniturach i okularach przeciwsłonecznych, a między nimi stanął człowiek o włosach koloru zachodzącego słońca i oczach barwy bezchmurnego nieba. Jego twarz była nieskazitelnie piękna, w pewnym sensie przypominał mi Rivaille. Dodatkowo zdobił ją delikatny uśmiech. Miał na sobie białą koszulę, czarną kamizelkę oraz spodnie od garnituru. Natomiast dłonie skrywały równie białe rękawiczki.
- Eren! Znowu się spotykamy! - zwrócił się do mnie i podszedł do stołu. Jego akcent wydawał jakiś... inny. Nie pochodził stąd. Był zupełnie odmienny od reszty...
- Pan pozwoli! - łysy pospiesznie odsunął mu krzesło, nie próbując nawet spojrzeć mu w twarz. Zachowywał się zupełnie inaczej niż przed paroma minutami. Potrafił okazać szacunek, wyższość swojego pana nad nim, ale temu wszystkiemu towarzyszył paraliżujący strach...
- Dziękuję, Jackson. Umiesz zadbać o gości - po czym usiadł i wbił we mnie swój przenikliwy wzrok. Kiedy poprawił swoją czerwoną grzywkę, zauważyłem bliznę, rozciągającą się do połowy jego policzka aż po rudą brew. - Zastanawiasz się skąd ją mam? Pewna idiotka próbowała wydłubać mi oko. Podobno za bardzo się gapiłem... - zachichotał i podparł głowę o złożone dłonie. - Cóż mogę rzec? Jestem bardzo... wyczulony na ludzkie piękno. Zwłaszcza, gdy umysł zostaje kompletnie stracony i pozostaje szaleństwo - wzdrygnąłem się  - Brzmi znajomo? - uśmiechnął się szeroko - Mam nadzieję, że sobie przypomniałeś nasze... wspólne zabawy. Niestety czas dobiega końca, Eren. Zostały nam już tylko dwadzieścia cztery godziny. Ach! Zasady również się zmieniły. Mam ci o nich opowiedzieć? - odpowiedziałem mu milczeniem - Dobrze więc. Otóż, jak już pewnie wiesz, kaaawał czas temu przywłaszczyłeś sobie coś, co należało do mnie. Dziesięciocyfrowy szyfr do mojego ciężko zapracowanego wieloma latami, upragnionego raju - rzekł, nastawiając swoje nadgarstki. - Zasady są następujące: podasz mi liczby w odpowiedniej kolejności, a ja obiecam ci szybką, bezbolesną śmierć - po moim ciele przeszedł dreszcz, a serce stanęło mi w piersi - Jeśli natomiast mi go nie podasz, no cóż... wolałbym nie być w twojej skórze - zaśmiał się i rozprostował ręce. - Moi podwładni będą do ciebie zaglądać co jakiś czas. Pamiętaj tylko, że z godziny na godzinę twoje kary staną się coraz bardziej bezwzględne i okrutne - wyjaśnił, puścił do mnie oko, po czym wstał. - Wybacz, że tak szybko cię opuszczam, ale robaczki z policji robią się coraz bardziej... natrętne. Muszę się z nimi uporać - dodał z tajemniczym wyrazem twarzy. - Mam nadzieję, że dobrze wybierzesz. Gdybyś sobie cokolwiek przypomniał, po prostu zawołaj któregoś z moich chłopców, zrozumiano? - kiwnąłem twierdząco głową. - Zuch chłopak! Szkoda tylko, że taki małomówny. Zupełnie jak twoja czarnowłosa przyjaciółka... Umarła w tak... niegodziwy sposób. Mogłem wykorzystać jej martwe ciało w pełni. Wiesz, zdążyłem ją polubić... - westchnął i spojrzał na mnie znacząco. Poczułem uścisk w gardle i piersi. Mikasa... ona... - przypomniałem sobie wydarzenia sprzed mojego porwania. Mikasa nie żyje. Osłoniła mnie i... wykrwawiła na moich własnych rękach.
- Czas rozpocząć naszą grę! - klasną w dłonie, powodując, że aż podskoczyłem - Chłopcy, wiecie co robić! Pokażcie panu Jaegerowi co traci! - nagle po obu moich stronach stanęli dwaj mężczyźni. Wzięli mnie pod ręce i zmusili do wstania. - Bawcie się dobrze! - pomachał do nas czerwonowłosy, po czym wyszedł z pomieszczenia, wygwizdując jakąś obcą mi melodię. Natychmiastowo zostałem rzucony na ziemię i obkładany pięściami oraz kopany w brzuch. Trwało to dosłownie chwilę, zanim nie zacząłem się dusić, trząść i wrzeszczeć z bólu. Po jakimś czasie odeszli, zgaszając za sobą światło i zamykając drzwi. Skuliłem się, leżąc na zimnej, brudnej podłodze wyłożonej obślizgłymi kamieniami, a po moich policzkach spłynęły długo wstrzymywane łzy. Mamo, tato, Mikasa, Armin, Levi... Ktokolwiek... Pomocy...



*****

Dzień dobry~! (^-^)/


Po pierwsze- wybaczcie, że wczoraj nie wstawiłam posta, ale... po prostu byłam zbyt zajęta i zmęczona ._.

Po drugie- mam wreszcie ferie! Calutki tydzień! *Q* ale to niestety nie oznacza, że nie muszę się zacięcie uczyć...

Po trzecie- jutro Walęwtył-to znaczy Walentynki! :D Postaram się dla Was coś wstawić, ale nie jestem w stanie obiecać, że będzie to jutro... ;-; (z tego co wiem, Kitsuś wstawia jakiegoś niezłego smut'a... ^^ Więc możecie do niego zajrzeć! ;D)

Po czwarte- jeszcze tylko dwa rozdziały tosta! >.<


Joleen :*

poniedziałek, 6 lutego 2017

Beautiful pain

Opowiadanie yaoi - Otabek Altin x Yuri Plisetsky

UWAGA +18!!!






Przez całe swoje życie nie widziałem nic piękniejszego ani bardziej perfekcyjnego... - uświadomiłem sobie, gdy stanąłem jak wryty, przypatrując się tajemniczemu blondynowi, ćwiczącemu baletowe pozy przy drążku, w pomieszczeniu wypełnionym lustrami. Jego platynowa, prosta grzywka skrywała turkusowe, lodowate oczy oraz poważny, a raczej skupiony wyraz twarzy. Poruszał się z niesamowitą gracją i wyczuciem rytmu. Nie potrafiłem oderwać od niego wzroku... Starannie wyłapywałem każdy, najmniejszy ruch i zapamiętywałem go, dopóki mogłem odtworzyć dany moment kiedykolwiek zechcę. Od pierwszej chwili, w której na niego spojrzałem, wiedziałem, iż był stworzony do łyżwiarstwa figurowego. Stanowił prawdziwy diament. Brakowało mu jedynie drobnego szlifu oraz... wgniecenia. Nierówności, której niczym nie da się uzupełnić. Pozostanie w nim niczym frustrująca drzazga w palcu, krwawy cierń w boku... Z czasem ból zacznie przybierać na sile, aż w końcu nie wytrzyma jego nadmiaru i odmieni się już na zawsze.


Jaką cenę jesteś w stanie zapłacić, by stanąć na podium?
Mam nadzieję, że mnie nie rozczarujesz,
Yuri Plisetsky.

***

- N-Nie... Przestań... - załkał chłopak pode mną. W środku nocy wykradłem moją wyczerpaną primabalerinę z objęć Morfeusza i zabrałem w bezpieczne, dźwiękoszczelne miejsce, by nikt nam przypadkiem nie przeszkodził. Byłem od niego o wiele silniejszy, dlatego nie zajęło mi wiele czasu, żeby go spacyfikować i rozebrać do naga. Okazało się, że pod cienkim ubraniem skrywał jeszcze smakowitsze widoki. Skóra Yuriego była gładka i jasna niczym mleko, a ciało smukłe oraz niesamowicie elastyczne...  W pewnym momencie ujrzałem jak kryształowe łzy spływały mu po skrzywionej w bólu twarzy, drżącej brodzie i szyi... Iście niebiański widok - stwierdziłem, wplątując palce w miękkie włosy i odchylając jego głowę w tył, aby znajdował się jeszcze bliżej mnie. Po krótkiej chwili ponownie zacząłem się w nim poruszać. Z początku nabrałem równomiernego, wolnego tempa, by mógł się na nowo do mnie przyzwyczaić. - Ach! - krzyknął, po czym przygryzł dolną wargę, dopóki nie pojawiła się na niej krew.
- Yuri... - sapnąłem, głaszcząc go po mokrym, zarumienionym policzku. - Nie powstrzymuj się.
- T-Ty chory draniu...! - ze słodkich ust uciekł przeciągły jęk.
- Właśnie tak - począłem składać motyle pocałunki na nagich ramionach oraz łopatkach.
- Dla-Dlaczego...? - wyszeptał cicho, zaciskając dłonie w pięści.
- Jesteś unikatowy, jedyny w swoim rodzaju... - odpowiedziałem, jednocześnie dotykając palcami jego wrażliwych sutków.
- Nie! Nie dotykaj-! - zaszlochał i potrząsnął głową.
- Nie? Przecież widzę, jak bardzo tego pragniesz - mruknąłem zadowolony, sięgając między trzęsące się nogi.
- Nie! - zawołał, gdy zacząłem poruszać dłonią w tym samym tempie co biodrami. Pomimo swoich sprzeciwów, przywierał do mnie całym ciałem, które reagowało w odpowiedni sposób. Prosiło mnie o więcej i więcej, a ja miałem zamiar spełnić jego prośbę. - K-Kso...! - przeklął cicho, opierając tył głowy o mój bark.
- Chcesz dojść, Yuri? - zapytałem, sunąc koniuszkiem języka po płatku jego ucha, wywołując tym samym falę dreszczy u młodzieńca. - W takim razie musisz ładnie poprosić.
- Zabiję cię, zniszczę - wysyczał, a ja za karę niespodziewanie wszedłem w niego jeszcze głębiej. Rosjanin wydał przeraźliwy krzyk, a po policzkach spłynęły mu kolejne łzy.
- Spróbujesz jeszcze raz? - zaproponowałem, zaprzestając jakichkolwiek ruchów z mojej strony.
- Nienawidzę cię! - warknął przez zaciśnięte zęby.
- To twoja definitywna odpowiedź?
- Ni-Nigdy... nie uniżę się przed kimś takim jak ty! - Ach, ta duma... - pomyślałem z westchnieniem. Następnie puściłem nastolatka na krótką chwilę, by móc pochwycić jego biodra oburącz i wziąć tak, jak zamierzałem od samego początku... Sprawiając mu przy tym ogromne cierpienie, którego nigdy nie będzie w stanie wymazać z pamięci. Wspomnienia będą dręczyły go co noc, co dzień... Nienawiść, odraza, bezsilność okażą się napędzającą siłą, która pozwoli prześcignąć mu wszystko i wszystkich...
Gdy z nim skończyłem, wyszedłem z niego, a on opadł bezsilnie na podłogę. Cały się trząsł, a po rozchylonych udach powoli spłynęła biała ciecz... Yuri skulił się w obronny kłębek i zaczął gorzko płakać, z trudem nabierając powietrze.
Gotowe. Oto twoje wgniecenie na całe życie, mój brylancie - przeczesałem nieco mokre od potu, złociste pasma, po czym zacząłem się ubierać. Rzuciłem mu ostatnie spojrzenie i bez zbędnych słów wyszedłem, zostawiając go samego.

***

- Otabek... - usłyszałem głos przesączony obrzydzeniem i chłodem. Akurat schodziłem z lodowiska, po wykonaniu mojego układu. Gdy uniosłem wzrok, ujrzałem jasnowłosego w perłowym stroju z bogatymi zdobieniami. Za jego plecami stali trener i nauczycielka, zapatrzeni w swojego championa niczym w obraz. Natomiast sam Yuri... wyglądał (jak zawsze) zjawiskowo. Niczym najprawdziwszy zwycięzca. W jego oczach zobaczyłem technikę, determinację, czystą perfekcję i brakujący uszczerbek. Był gotowy, żeby wygrać. Nikt inny nie mógł się już z nim porównywać.
- Trzymam za ciebie kciuki, Yuri - powiedziałem, udając niewzruszonego. Następnie próbowałem go wyminąć.
- Nigdy nie zapomnę ci tego, co mi zrobiłeś - odezwał się tak cicho, by usłyszały to jedynie moje uszy.
- Taki miałem cel - odparłem z pysznym uśmiechem.


Wygrana wymaga sporej ilości trudu i cierpienia...


Lecz gdy już poznasz jej smak, 
nie będziesz pragnąć niczego więcej.



*****

O-Ohayo gozaimasu! >.<


Dzisiaj podaję Wam na tacy mój króciutki, metaforyczny szocik z gwałtem xd Otayuri! :D (no wiecie, bez cierpienia nie ma perfekcji, bez pracy nie ma kołaczy itd. x,D Jak to mówią, "przysłowia bogactwem narodu" ;D)

Natchniona ślicznymi fanartami i gifami, które widzę ciągle na różnych stronach, postanowiłam napisać coś z tego niesamowicie popularnego nie-yaoi anime ;p Choć za bardzo nie lubię japońskiego Yuriego ani infantylnego Vikusia wybacz, Kitsuś ;_;, to pairing Otayuri chętnie przyjmuję! \(^-^)/

Na sam koniec chciałam też ogłosić, że dokładnie dzisiaj "My Yaoi Passion" kończy trzy latka! :3 Ale ten czas leci, mówię Wam... xd Wszystkim Czytelnikom serdecznie dziękuję za odwiedziny, komentarze oraz wspierające na duchu maile ♡ Спасибо! :D


Joleen :*